Ministerstwo Zdrowia planuje ścigać „dezinformację medyczną” i penalizować „pseudomedycynę”. Dla jednych to triumf nad szarlatanerią, dla innych – niepokojący krok w stronę cenzury. Projekt ustawy potocznie zwanej “Lex szarlatan”, sformułowany ogólnikowo, pozostawia zbyt wiele miejsca na arbitralność, zwłaszcza wobec terapii stosowanych poza oficjalnym nurtem, takich jak ziołolecznictwo, akupunktura czy diety eliminacyjne, które cieszą się społecznym zaufaniem, ale nie mają pieczęci instytucjonalnej akceptacji.
“Szarlatan z internetu robi, co chce. Zaczynają umierać ludzie”. Tak zaczyna swój cykl Michał Janczura na łamach Wirtualnej Polski, w którym opisuje przypadek Oskara D., 25-letniego “internetowego uzdrowiciela” bez wykształcenia medycznego, który miał przyczynić się do śmierci 60-latki z podejrzeniem raka piersi odwodząc ją od biopsji i przepisując suplementy w ramach leczenia guza. Niestety, nowotwór okazał się złośliwy – kobieta dostała przerzutów i zmarła.
Sprawa wywołała słuszne oburzenie opinii publicznej, bo żerowanie na nieszczęściu potrzebujących jest moralnym obrzydlistwem. Proceder ma ukrócić projekt ustawy “Lex szarlatan”, umożliwiającej nakładanie surowych kar finansowych na podmioty szerzące “medyczną dezinformację” i oferujące “świadczenia zdrowotne” niezgodne z “aktualną wiedzą medyczną”, które skłaniają pacjenta do rezygnacji z “udowodnionych metod” diagnostyczno-leczniczych i prowadzą do “pogorszenia zdrowia”.
Projekt wzbudził entuzjazm wśród lekarzy i liderów opinii przekonanych, że szarlatani pójdą w końcu z torbami. O tym, że nie pójdą, bo doskonale wiedzą, jak nie przekraczać wąskiej granicy legalności swoich działań, pisano już wzdłuż, wszerz i wgłąb Internetu. Polskie prawo zresztą już dziś umożliwia ściganie oszustów i zakazuje udzielania świadczeń zdrowotnych bez uprawnień. Przecież jakoś postawiono zarzuty Oskarowi D.
„Lex szarlatan” nie jest niestety tylko kolejną martwą regulacją. Problem leży głębiej: głównym kryterium definiowania „pseudomedycyny” przez projekt ustawy jest jej niezgodność z „aktualną wiedzą medyczną” — uznawaną za niekwestionowany punkt odniesienia. Ale jeśli ta wiedza sama bywa błędna, niepełna lub zmanipulowana, to jej użycie jako filtru do oddzielania prawdy od fałszu może zablokować potrzebne korekty i utrwalić systemowe błędy. A ich koszt ponoszą nie urzędnicy, lecz pacjenci.
W chaosie dezinformacji medycznej
Dla wielu ludzi wiedza medyczna to obiektywny, samoaktualizujący się system prawdy, odporny na błędy, wolny od wpływów, stale korygujący się w świetle nowych faktów. To przekonanie jest zrozumiałe, bo daje poczucie porządku w świecie pełnym niepewności. Ale jest też głęboko błędne — w rzeczywistości medycyna nie tyle zmaga się z dezinformacją, co sama ją wytwarza.
Większość przeglądów systematycznych i metaanaliz, formalnie uznawanych za szczyt hierarchii dowodów naukowych, okazuje się w praktyce nieprzydatna lub wprowadza w błąd, ponieważ opiera się na wątłych lub wadliwych badaniach. Szacuje się, że jedynie 7% badań klinicznych spełnia podstawowe kryteria wiarygodności i choć dane te pochodzą z 2004 roku, to skokowa poprawa jakości przez ostatnie dwie dekady wydaje się nieprawdopodobna z powodu wykładniczego wzrostu liczby publikacji naukowych.
Co zaskakujące, według Johna P. Ioannidisa, profesora medycyny na Uniwersytecie Stanforda i jednego z najważniejszych głosów nawołujących do pokory i reformy wewnątrz nauki, większość pracowników ochrony zdrowia nie zdaje sobie sprawy z niskiej jakości literatury medycznej, a informacje czerpie głównie z abstraktów (skrótów), polegając na ekspertyzie redakcji magazynów w odsiewaniu ziarna od plew. To zaufanie, jak uważa Ioannidis, może być zgubne, bo redaktorzy bywają niekompetentni, a abstrakty często zawierają błędne informacje.
Nawet jeśli pracownicy ochrony zdrowia rozpoznają problem, często brakuje im umiejętności potrzebnych do oceny rzetelności i użyteczności dowodów naukowych z powodu braku odpowiedniego treningu. A kiedy lekarze nie są w stanie odróżnić ziarna od plew, ryzykują nie tylko serwowaniem bezużytecznych terapii, lecz także wyrządzeniem szkody tym, których mają leczyć. Niestety, większość doniesień medycznych w mediach nie spełnia podstawowych kryteriów rzetelności, dlatego pacjenci najczęściej są bezbronni wobec dezinformacji medycznej. Świetnym przykładem tego problemu są współczesne zalecenia dietetyczne.
Jak główny nurt medycyny zobrzydził nam tłuszcze dietetyczne
Od lat 70. XX w. główny nurt medycyny zaleca ograniczenie spożycia tłuszczów jako profilaktykę miażdżycy. W 1984 r. ogłoszono w tej sprawie “konsensus naukowy”, który potwierdziły nie tylko Narodowe Instytuty Zdrowia USA, Narodowa Akademia Nauk, ale też Amerykańskie Towarzystwo Kardiologiczne. Niestety, rekomendacje te oparte były na wątłych podstawach – próba opracowania ostatecznego raportu na temat szkodliwości tłuszczów dietetycznych przez Biuro Chirurga Generalnego Stanów Zjednoczonych została przerwana po 11 latach, ponieważ temat okazał się „zbyt skomplikowany”.
Wielkiego eksperymentu dietetycznego i jego nieoczekiwanych konsekwencji nie można było już jednak cofnąć. Według Anthony’ego Gotto, prezesa Amerykańskiego Towarzystwa Kardiologicznego, choroby układu krążenia o podłożu miażdżycowym miały być pokonane przed końcem 2000 roku dzięki wspólnemu wysiłkowi na rzecz promocji diet niskotłuszczowych. Współczesne dane nie pozostawiają jednak złudzeń: główną przyczyną zachorowalności i umieralności na świecie nadal są choroby układu krążenia o podłożu miażdżycowym, a od rozpoczęcia kampanii na rzecz diet niskotłuszczowych, świat opanowały dwie nowe plagi: cukrzycy i otyłości (!).
Jak na ironię, nadmierne spożycie węglowodanów jest dziś implikowane jako jeden z istotnych sprawców miażdżycy, a diety ketogeniczne – “odkryte” i wypromowane oddolnie, poza medycyną głównego nurtu – wracają do łask jako skuteczne narzędzie leczenia otyłości, cukrzycy i niektórych zaburzeń psychicznych. Ale to nie wszystko – najświeższe badania LMHR coraz mocniej podważają konsensus naukowy z 1984 r. sugerując, że u zdrowych metabolicznie osób diety ketogeniczne nie powodują postępu miażdżycy.
W świetle “Lex szarlatan”, dietetyk zalecający dietę ketogeniczną jako główną i jedyną terapię cukrzycy typu 2, mógłby zostać ukarany grzywną, gdyby pacjent posłuchał rekomendacji i nie podjął leczenia farmakologicznego stanowiącego pierwszy wybór w leczeniu choroby. Tymczasem inhibitory GLP-1, jak Ozempic — z niepewnym profilem bezpieczeństwa długoterminowego i ostrzeżeniami o ryzyku nowotworów — są szeroko akceptowane i pożądane do tego stopnia, że fabryki nie nadążają z produkcją.
“Nie ma dowodów, że działa”
Głównym zarzutem wobec diet ketogenicznych jest brak randomizowanych badań kontrolnych potwierdzających ich skuteczność i długoterminowe bezpieczeństwo (co jest zrozumiałe z punktu widzenia regulatora). Problem polega na tym, że badania kliniczne – filar wiedzy medycznej – są horrendalnie drogie i czasochłonne, dlatego obejmują tylko niewielki wycinek możliwych terapii leczniczych. W rezultacie, niektóre strategie leczenia — nawet jeśli obiecujące — są skazane na naukowy niebyt, a nawet jeśli przebiją się przez inercję systemu, potrzebują dekad, aby wejść do oficjalnych zaleceń.
Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że aż 60% globalnych funduszy na badania biomedyczne pochodzi z sektora prywatnego, który z natury preferuje leki dające się opatentować (jak Ozempic), zamiast generyków czy naturalnych terapii trudniejszych do spieniężenia (jak dieta ketogeniczna czy posty przerywane). Z tego m.in. powodu konwencjonalne leczenie częściej skupia się na farmakologicznym tłumieniu objawów niż na usuwaniu przyczyn choroby, co niestety odpowiada nie tylko przemysłowi, ale też lekarzom i pacjentom, bo łatwiej jest wykazać “skuteczność” terapii redukując pojedynczy parametr (np. poziom glukozy), niż mierząc zdrowie w sposób całościowy.
W świetle “Lex szarlatan”, kryterium „dowodów naukowych” staje się więc nie tyle obiektywnym testem prawdy, ile narzędziem kontroli tego, co społeczeństwu wolno uznać za akceptowalne leczenie, a co trafi do królestwa domysłów i anegdot. Ustawa uderzy nie tyle we wróżki, sprzedawców rozpuszczalników i uzdrowicieli leczących raka piersi magicznym dotykiem, którzy po prostu uciekną do podziemia, tylko w uczciwych praktyków medycyny ludowej, akupunktury, ziołolecznictwa i wszelkich terapii rozwijających się oddolnie, w ramach jednoosobowych eksperymentów setek tysięcy ludzi bez tytułów doktorskich.
Czy “pseudomedycyna” rzeczywiście jest tak szkodliwa?
Jednym z kluczowych argumentów zwolenników dokręcenia śruby praktykom “pseudomedycyny” jest ich rzekomy wpływ na pogorszenie zdrowia pacjentów w wyniku leczenia niezgodnego z oficjalnymi zaleceniam. Zaskakuje jednak fakt, że ten argument, formułowany przez środowisko domagające się rygorystycznych dowodów naukowych, sam nie opiera się na twardych, porównawczych danych. Zamiast tego, podszyty jest emocjami i poczuciem wyższości wobec „ciemnogrodu” obdarzonego deficytem zaufania i rzekomo niższym ilorazem inteligencji.
W rzeczywistości nie istnieją wiarygodne i kompleksowe badania, które pozwalałyby jednoznacznie stwierdzić, że praktyki niezgodne z aktualną wiedzą medyczną, np. ziołolecznictwo, powodują ogółem więcej szkód zdrowiu publicznemu niż błędne lub nieskuteczne praktyki, które w przeszłości uchodziły za zgodne z tą wiedzą. Oczywiście, niewątpliwie istnieją konkretne praktyki “pseudomedyczne”, które powodują mniejsze lub większe szkody, ale tak samo istnieją zatwierdzone praktyki medyczne, które obrabowały pacjentów ze zdrowia.
Kilka przykładów z historii:
- Przez lata kobietom zalecano hormonalną terapię zastępczą jako profilaktykę chorób serca, zanim odkryto, że w konkretnych grupach demograficznych zwiększa występowanie raka i udaru.
- W latach 60. i 70. XX wieku, Amerykańskie Towarzystwo Kardiologiczne rekomendowało margarynę jako zdrową alternatywę dla masła. Później, w dużej mierze dzięki uporowi dr Mary Enig, okazało się, że tłuszcze trans (obecne m.in. w margarynie) przyczyniają się do miażdżycy.
- A w latach 50. tysiącom kobiet ciężarnych przepisywano talidomid jako „bezpieczny” lek przeciwwymiotny, dopóki nie zaczęły rodzić dzieci z poważnymi deformacjami.
Wszystko to uchodziło za “aktualną wiedzę medyczną”, aż przestało.
Niestety, zwroty te nie zawsze były wynikiem samoczynnej korekty systemu – często dokonywały się dzięki uporowi niezależnych badaczy, praktyków i pacjentów, którzy mieli odwagę kwestionować medyczne dogmaty mimo oporu, lekceważenia, a nierzadko otwartej kpiny ze strony środowiska naukowego. Gdyby w tym czasie istniała systemowa cenzura prewencyjna informacji niezgodnych z “aktualną wiedzą medyczną”, korekta rzeczonych błędów mogłaby nastąpić znacznie później lub wcale, pociągając za sobą jeszcze większą liczbę ofiar.
Kto właściwie decyduje, co stanowi “aktualną wiedze medyczną”?
Choć pojęcie “aktualnej wiedzy medycznej” nie ma ścisłej definicji, w praktyce odnosi się do standardów przyjmowanych przez Rzecznika Praw Pacjenta, Ministerstwo Zdrowia, Naczelną Izbę Lekarską i NFZ, opartych m.in. na zaleceniach WHO, agencji regulacyjnych (FDA, EMA) i prywatnych towarzystw naukowych (np. AHA, ADA). Czy możemy ufać tym instytucjom, że będą bezwarunkowo reprezentować interesy społeczeństwa?
Już w 1989 roku ujawniono korupcję w FDA – urzędnicy przyjmowali łapówki za przyspieszanie zatwierdzania leków. Dziś niemal połowa budżetu tej instytucji, a w przypadku europejskiej EMA aż 90%, pochodzi z opłat wnoszonych przez firmy farmaceutyczne. Taka finansowa zależność tworzy strukturalny konflikt interesów i może prowadzić do łagodzenia standardów bezpieczeństwa – jak w przypadku leku Avandia, dopuszczonego przez FDA i EMA, a później wycofanego z powodu ryzyka zawałów serca.
Sytuację pogarsza zjawisko tzw. „drzwi obrotowych”: urzędnicy po zakończeniu pracy w instytucjach nadzorczych przechodzą do sektora prywatnego, często obejmując wysokie stanowiska w firmach, które wcześniej nadzorowali. Scott Gottlieb z FDA dołączył do zarządu Pfizera kilka miesięcy po odejściu z urzędu, a Patrizia Cavazzoni, jeszcze niedawno szefowa kluczowego departamentu FDA, została dyrektorką medyczną w Modernie. W Europie – podobny scenariusz. Thomas Lönngren, Vincenzo Salvatore, Tomas Salmonson i Robert Hemmings – wszyscy po odejściu z agencji zostali doradcami firm farmaceutycznych, działając z ramienia firm konsultingowych.
Ale wpływy przemysłu sięgają dalej — do gabinetów lekarskich i szpitali, na konferencje naukowe, do mediów, towarzystw naukowych i czasopism. W 2009 roku Pfizer zapłacił 2,3 miliarda dolarów ugody za nielegalne praktyki marketingowe, w tym opłacanie lekarzy za promowanie leków poza zatwierdzonymi wskazaniami. W 2012 roku GSK przyznało się m.in. do wręczania łapówek lekarzom za przepisywanie leków — kara wyniosła 3 miliardy. W tym samym roku J&J zapłaciło 2,2 miliarda, również za korumpowanie lekarzy. W Polsce skala mniejsza, lecz nadal znacząca – w 2023 roku do lekarzy trafiło ponad pół miliarda złotych. I choć nie zawsze mówimy o jawnym przekupstwie, warto zapytać, jaki interes ma lekarz w kąsaniu ręki, która go karmi.
Dlaczego nie ufamy lekarzom?
Nic z tego, co napisałem, nie oznacza, że mamy porzucić konwencjonalną medycynę na rzecz bezkrytycznej wiary wszystkim, którzy stawiają się wobec niej w opozycji. To nierozsądne. Uważam, że pomimo wszystkich swoich ograniczeń i wad, współczesna medycyna jest ważnym osiągnięciem naszej cywilizacji i należy walczyć o to, aby rozwijała się w duchu prawdy, korygując swoje błędy i doskonaląc metody leczenia. Jednak nie może się to odbywać przez prewencyjne kneblowanie ust alternatywnym punktom widzenia, bo nikt nie może być sędzią w swojej sprawie.
Zanim uznamy sceptycyzm wobec lekarzy za objaw ciemnoty, warto zapytać: dlaczego ludzie przestają wierzyć? Czy winna jest niewiedza? Sugestywność szarlatanów? A może raczej – i to hipoteza, której nie da się dłużej ignorować – zawiedzione oczekiwania wobec środowiska medycznego?
Nieufność nie bierze się z próżni. Często rodzi się w reakcji na sposób, w jaki autorytety naukowe komunikują się z opinią publiczną: z pozycji wyższości, niechęci do dialogu, szydery wobec tych, którzy zadają pytania niezgodne z aktualnym kanonem. Wyśmiewanie ludzi jako „szurów” czy „foliarzy” może dawać chwilowe poczucie moralnego triumfu, ale długofalowo tylko pogłębia przepaść między wiedzą a społecznym zaufaniem. Oburzenie na alternatywne przekonania często mówi więcej o stanie i wiarygodności „elit” niż o rzekomej irracjonalności „naiwnej tłuszczy”.
A Ty, co o tym sądzisz? Zostaw komentarz poniżej!
Po czym poznać prawdziwego lekarza?…. pokora wobec życia, pacjenta i jego potrzeb, wgłębienie się w odczucia pacjenta, dociekliwosc w kwestii poznania jego problemu. Czy NFZ leczy?… byłoby niesprawiedliwościa w stosunku do uczciwych i prawdziwych lekarzy, poszukujacych nieszkodzacych rozwiązań powiedzieć, że nie, ale ciągle spotykamy się z autorytarnym traktowaniem pacjenta, brakiem empatii, i szacunku. Nie wolno
zabronić medycynie niekonwencjonalne istnieć i działać, bo ona często daje ludziom te ostatnia nadzieję, której pozbawiła ich medycyna tradycyjna. Uważam, że sztuką jest przyjąć inne rozwiązania,.jeśli dają określone rezultaty… to się nazywa pokora, również wobec wiedzy. . Człowiek ma prawo wybierać, a sztuka medyczna powinna mu w tym pomóc, by osiągnąć rezultat w postaci zdrowego organizmu.
Moja koleżanka zafascynowana medycyną tybetańską wybrała się do źródła żeby pogłębić swoją wiedzę. Kiedy wróciła, nieco rozczarowana, opowiadała mi, że “Ci mnisi to niby stosują te ziółka, stawiają bańki ale jak ich coś naprawdę boli to i tak jadą do zwykłego szpitala” (prawie dokładny cytat). Byłem zdziwiony jej oburzeniem. A to nie można tego łączyć? Dlaczego jedno ma wykluczać drugie. Pracując w branży medycznej od prawie 30 lat mam duży dystans do tzw. “aktualnej wiedzy medycznej”. Trudno mi jednak negować np. postęp, czy raczej rewolucję, w leczeniu udaru mózgu, którą zawdzięczamy medycynie konwencjonalnej. Kiedy nas tak spolaryzowali, że nagle musimy się okopywać w obozie “szurów” albo “lemingów”? Panie Adamie, cieszę się, że Pan dalej pisze – jest Pan potrzebny.
Zgadzam się. Boli mnie ta polaryzacja i zacietrzewienie z obu stron. Masz obiekcje wobec konwencjonalnych praktyk? Jesteś szur. Z drugiej strony – całkowite odrzucenie medycyny konwencjonalnej i zawierzanie szarlatanom. Bez sensu. Zawdzięczam zdrowie doskonałym chirurgom. Sam bym się nie zoperował w potrzebie. Z drugiej strony mam wiele do zarzucenia psychiatrom, którzy domyślnie przepisują psychotropy i nie potrafią spojrzeć na problem np. z punktu widzenia metabolizmu energii (diety). Dzięki korzystaniu z dobrodziejstw obu światu jestem dziś zdrowszy, niż kiedykolwiek.
P.S. Dziekuję za miłe słowo. Cieszę się, że wróciłem.
Do istoty prowadzenia badań i rozwoju nauki należy kwestionowanie, zadawanie pytań, poszukiwanie różnych rozwiązań. Bez tych elementów uprawianie rzetelnej nauki jest niemożliwe. Próby ich prawnego ograniczania będą de facto stymulować ciemnotę i zacofanie.