Od pewnego czasu prześladują mnie ludzie, którzy żyją w niezachwianym przekonaniu, że oto współczesność jest groteskową karykaturą przeszłości. Gdzie nie spojrzę, widzę pełne egzaltacji wypowiedzi domorosłych ekspertów psychologii i antropologii zadających ostateczny cios płytkości i nijakości romantycznych relacji międzyludzkich XXI wieku. Miłość bowiem, jeśli w ogóle jeszcze istnieje, ma być według nich pozbawiona szacunku, zrozumienia, godności i kilku innych wzniosłych cech, o których pisałem przy okazji innych kontemplacyj na temat miłości.
Ta wątpliwej jakości teza powielana jest niestety bezkrytycznie przy każdej możliwej dyspucie na temat współczesnych relacji damsko-męskich. Pewnie nie byłoby to aż tak rażące, gdyby nie fakt, że przekonanie owe zdołało zawładnąć umysłami osób zajmujących się psychologią i rozwojem osobistym. Oczywiście każdy ma prawo do błędu, a szczególnie gdy cierpi na kaca porozstaniowego. Jednak trwanie w błędzie to już zupełnie inna para gumiaków.
Wystarczy uszczypliwości. Spróbujmy na drodze zdroworozsądkowego rozumowania zweryfikować słuszność tezy, że „kiedyś ludzie żywili wobec siebie więcej szacunku, a związki były trwalsze, ponieważ zepsute rzeczy naprawiało się, a nie wymieniało na nowe”.
Zacznijmy od tego, że nie ma danych, dzięki którym można by dokonać porównania ilościowego występowania konkretnych cech w związkach tak w przeszłości jak i obecnie. Nikt nie prowadzi spisów „dobrych” i „złych” związków i pewnie nigdy takie spisy się nie pojawią. Jeśli nie ma dostępu do takich danych, wówczas trzeba spojrzeć na problem z innej strony.
Media masowe a ekspozycja negatywnych treści
„Kiedyś” (celowo nie definiuję ram czasowych) nie było mediów masowych o takiej sile rażenia, a treści emitowane np. w telewizji czy drukowane w prasie nie miały aż tak brukowego charakteru jak obecnie, co zapewne wynikało z początkowo pionierskiego i elitarnego charakteru mediów masowych. Ponieważ jednak z czasem odkryto, że wraz z obniżeniem jakości treści można dotrzeć do większego grona odbiorców, zaczęto pić do najniższych instynktów widowni. I w ten sposób dotarliśmy do czasów współczesnych, kiedy na 10 wiadomości w głównej rubryce 7 dotyczy morderstw, gwałtów, zdrad celebrytów i perypetiów gwiazdeczek świecących narządami rozrodczymi w trendujących reality show.
Innymi słowy – w porównaniu do naszych przodków, czy tego chcemy czy nie, jesteśmy wielokrotnie bardziej narażeni na mimowolną konsumpcję treści skandalizujących postrzeganie świata. Kiedy Wasze prababcie w trakcie całego życia słyszały raptem o kilku przypadkach niewierności wśród mieszkańców wsi, to Wy w tym samym czasie słyszycie o kilku dziennie.
Z pojawieniem się mediów wiąże się również drugi problem, o którym pisałem niedawno w innym tekście, a mianowicie – błąd przeżywalności lub błąd selekcji danych. Błąd ten powoduje, że nieświadomie skupiamy się na osobach, rzeczach lub zjawiskach, które odniosły sukces, a jednocześnie ignorujemy znacznie częstsze przypadki porażek. Ponieważ do czasów obecnych przetrwały głównie czarno-białe romanse eksponujące amantów w smokingu i wdzięczne blondynki z uśmiechem kruszącym serca małoromantycznych chamów, to przez pryzmat tych właśnie postaci postrzegamy jakość miłości „kiedyś”. Do tego oczywiście trzeba dorzucić rzewne piosenki Elvisa Presleya, beletrystykę kobiecą i opowiastki naszych dziadów o miłościach dwudziestolecia wojennego.
Faktycznie po takim napromieniowaniu radosnymi produktami historii można sobie pomyśleć, że „kiedyś” było lepiej.
Pytanie, czy faktycznie było?
Jeśli już tak bardzo chcemy odpowiedzieć sobie na to pytanie, to warto przyjrzeć się zjawiskom, o których nie pisze się w romantycznej literaturze. Załóżmy, że „kiedyś” związki były trwalsze. Jestem w stanie się z tym zgodzić. Warto sobie jednak zadać pytanie, czy trwałość jest równoznaczna z jakością. Dlaczego?
Mam wątpliwości, czy „kiedyś” kobiety miały wybór i mogły sobie od tak zostawiać partnerów, bo byli mało wyrozumiali, mlaskali przy jedzeniu czy nie zmieniali skarpetek. „Kiedyś” bowiem życie nie było tak przyjazne jak dziś. Nie było socjalu, emerytur, a za zbytni indywidualizm, a szczególnie, gdy było się kobietą, można było przypłacić życiem z dziesiątek różnych powodów.
Samotnym kobietom „kiedyś” nie było łatwo. Nie dość, że w większości państw europejskich jeszcze do XX wieku nie miały żadnych praw wyborczych, to zanim mogły w ogóle myśleć o takich luksusach, musiały wywalczyć sobie prawo do edukacji, pracy, posiadania majątku, etc. (Polska była tu kulturową latarnią na morzu ciemnoty, o czym proponuję poczytać). „Kiedyś” kobieta bez męża była narażona na gwałty, niewolę i ostracyzm społeczny. Jasne, w małżeństwie też nie zawsze było łatwo, ale przynajmniej nad głową był dach, a małżonek, nawet jeśli opresyjny i chamski, pilnował kobietę przed zakusami okolicznej hołoty.
Warto dodać, że w wielu kulturach, a szczególnie wśród wysoko urodzonych, o zamążpójściu córy decydował ojciec. O rozwodzie można było sobie wtedy tylko pomarzyć, nawet jeśli mąż był największym prostakiem na dworze.
Będąc kobietą w czasach określanych mianem „kiedyś”, wytrwałość w związku zwyczajnie się opłacała, nawet jeśli mąż rozbijał się po zamtuzach czy spółkował z wiejskimi dziewkami przed wydaniem. Nawet jak czasem dostało się po pysku za brak posłuszeństwa, to lepiej było zacisnąć pięści i żyć dalej, niż wylądować na ulicy i skończyć jako kurtyzana albo gnijące zwłoki w wykrocie.
Emancypacja, halucynacja, dzikie węże
Dziś kobieta może sobie pozwolić na znacznie większą elastyczność w sprawach damsko-męskich, dlatego nie jest skazana na uroki jednego faceta, nawet jeśli ma gromadkę dzieci na utrzymaniu. Można powiedzieć, że w pewnym sensie mamy dziś równowagę sił – każdy może odejść od każdego i nie zostanie porwany przez wędrujące przez wieś bandy handlarzy niewolnikami.
Czy jest gorzej? Wątpię.
Jest inaczej.
W mojej ocenie przywoływanie nieistniejących duchów przeszłości to próba znalezienia wytłumaczenia dla własnych niepowodzeń sercowych. Dzięki zrzuceniu odpowiedzialności na „czasy”, w pewnym sensie chronimy swoje zdrowie psychiczne przed poczuciem winy za nieudane relacje. Dzięki temu również nie musimy niczego w sobie zmieniać, bo jeśli winne są „czasy”, to jesteśmy po prostu na tyle wyjątkowi, że nie pasujemy do tego świata. Pozostaje nam wzdychanie do iluzorycznych powabów przeszłości i czekanie na księcia z bajki, który i tak pewnie nie przybędzie, bo przecież „nie ma już prawdziwych facetów”.
A co jeśli nie jesteśmy zaprogramowani, aby spędzić całe życie z jedną osobą, natomiast nasze współczesne narzekanie na niewierność i brak szacunku to po prostu konsekwencja zbyt dużej ilości czasu na kontemplowanie swoich emocji? Może jesteśmy zbyt miękcy, bo czasy nas takimi uczyniły?
Ktoś kiedyś powiedział, że jak się zapie*dala szesnaście godzin dziennie, to nie ma czasu na smutki.
Kurtyna.
Add comment