Z miłością nie ma żartów – zarówno w kontekście praktyki jak i teorii. Miłość to najwspanialsze uczucie na świecie, a zarazem najgorsza zaraza, z jaką człowiek miał kiedykolwiek do czynienia. Każdy chce być kochany, ale niewielu z nas potrafi kochać. Bardzo często spotykam się bowiem z pełnymi oburzenia komentarzami, że “prawdziwa miłość” oparta jest na szacunku, wierności, empatii i trwa wiecznie, jeśli się ją pielęgnuje, a negowanie tego to nieznajomość życia. Wymienione wartości mają być niby również gwarantem tego, że wszystkie problemy między zakochanymi znikną jak ręką odjął.
Miłość może być rozumiana subiektywnie i obiektywnie. Większość z nas bazuje jednak na pewnych utartych schematach wynikających z przekazu ustnego i kulturowego – literatury, malarstwa czy kinematografii. Na przykład zdradzona osoba powie, że zdrada to podłość i zdrajca nie zasługuje na szacunek, ponieważ osoba „kochająca naprawdę” nigdy by nie zdradziła. Sam pewnie bym tak pomyślał, gdybym został zdradzony. Konsekwencją tego będzie przekonanie, że tak naprawdę zdrajca nigdy nie kochał. I właściwie na tym koniec. Od tej pory będziemy w afekcie strącać wszystkich zdrajców z szali moralności odmawiając im prawa do miłości, szacunku i zrozumienia. W pewnym sensie jest to bardzo higieniczne zachowanie pozwalające odciąć się od bólu z katowską precyzją.
Pytanie brzmi: czy na dłuższą metę chroni nas to przed czymkolwiek i czy w ten sposób nie przykładamy ręki do tego, że relacje międzyludzkie są takie, jakie są? To pytanie zostawię na razie bez odpowiedzi.
Miłosna teoria względności
Zerknijmy najpierw na potoczne rozumienie miłości i sprawdźmy, jakie pułapki się za nim kryją.
Tzw. „prawdziwa miłość” ma wynikać z szacunku, zrozumienia, szczerości i otwartości. Trwa całe życie, jest bezwarunkowa i z samego faktu bycia prawdziwą gwarantuje odporność na pokusy doczesności (np. zdrady) oraz zachowania podważające szczerość uczucia (np. kłamstwo, przemoc, obojętność).
Powyższe jest pewną syntezą obiegowych opinii, które udało mi się zebrać podczas licznych dyskusji z ludźmi. Wizja, skądinąd, bardzo ładna, obarczona jest niestety błędem subiektywnego rozumienia pojęć. Gdy mówimy np. o szacunku czy zrozumieniu, jesteśmy przekonani, że operujemy pojęciami absolutnymi, które każdy „zdrowo” lub „słusznie” myślący, czyli myślący jak my oczywiście, powinien rozumieć jednakowo.
I tu zaczynają się schody.
Bo czym jest zrozumienie? Czy jest ono równoznaczne z wyrozumiałością lub życzliwym podejściem? Jeśli tak, czym zatem jest wyrozumiałość lub życzliwe podejście? Jakie czynności względem ukochanej osoby mieszczą się w tych definicjach, a jakie nie? Gdzie jest granica zrozumienia, po której przekroczeniu stajemy się naiwni, łatwowierni lub zidiociali? Gdzie z kolei jest dolna granica, poniżej której jesteśmy egocentrycznymi i egoistycznymi sukinsyn(k)ami? Jeśli jest taka granica, kto decyduje o jej słuszności?
Każde abstrakcyjne pojęcie ma tę wadę, że jeśli nie jest definiowane arbitralnie (przykazania religijne, eksplikacje semantyczne, kodeksy), wówczas będzie rozumiane subiektywnie, a więc inaczej w przypadku każdej osoby. Oczywiście każde pojęcie ma jakiś rdzeń, wokół którego orbituje definicja, ale w relacjach międzyludzkich diabeł tkwi w szczegółach. Jeśli ktoś skłamie w złej wierze i zostanie złapany na gorącym uczynku – temat jest prosty. Ale jeśli ktoś skłamie w dobrej wierze i zostanie złapany? A co jeśli kłamstwo w dobrej wierze doprowadzi do ujemnego rezultatu lub kłamcy tylko wydawało się, że działa w dobrej wierze? Są kłamstwa, które wybaczamy, jeśli rezultat kłamstwa jest pozytywny, ale gdy to samo kłamstwo przyniesie szkodę, wówczas kłamca może liczyć co najwyżej na oklep.
Co zatem ze szczerością? Większość zgodzi się, że szczerość w związku jest najważniejsza i trzeba rozmawiać o wszystkim. W porządku. Ilu z Was mówi żonie/mężowi, że o siebie nie dbają i wychodzenie z nimi na miasto to obciach? Zaraz, zaraz – przecież „prawdziwa miłość” trwa bez względu na wszystko, a poza tym nie kocha się za wygląd tylko za wnętrze. I tyle, jeśli chodzi o szczerość. Wymagamy bezwzględnej szczerości, a gdy usłyszymy coś, co nam się nie podoba, używamy argumentu „gdybyś kochał(a), to byś tak nie myślał(a)” albo „nie spodziewałem/am się tego po tobie”.
Myślicie, że bezwzględna szczerość to klucz do zdrowego i długiego związku? Zastanówcie się dwa razy i pomyślcie o wszystkich rzeczach, których nie powiedzieliście swoim połówkom, bo podniesienie tematu groziłoby poważną kłótnią. A nie powiedzieliście nic tylko dlatego, że nie zostaliście o to zapytani, czyli technicznie rzecz biorąc nie skłamaliście. Czy to mieści się w Waszej definicji szczerości?
Jedna rzecz to rozumieć pojęcie inaczej, gdy staramy się dojść do konkluzji na drodze świadomych rozważań, a inna to filtrować rzeczywistość przez pryzmat trudnych doświadczeń, np. zdrady lub krzywd z dzieciństwa. Psychologia ma na ten temat dużo do powiedzenia. Weźmy na przykład kobiety, które w dzieciństwie nie doświadczyły matczynej miłości, a ich jedyne relacje z rodzicielkami opierały się na przemocy werbalnej, emocjonalnej czy fizycznej. Kobiety dorastające w takich warunkach mają tendencję do wiązania się z mężczyznami o cechach psychopatycznych, bo dostaną od nich iluzoryczne poczucie miłości, której nigdy nie dostały od matek. Kobiety te padają później ofiarą przemocy ze strony swoich wybranków.
Osoby niedowartościowane lub skrzywdzone w inny sposób mogą też paść ofiarą syndromu, który w psychologii (jeśli mnie pamięć nie myli, bo temat znam tylko/aż z praktyki) nazywany jest „kochaniem za mocno”. W skrócie – osoba z tymi inklinacjami będzie próbowała dać drugiej osobie maksimum miłości licząc na wymierną wzajemność. Dzieje się to z reguły „na oślep”, bez względu na sygnały, że jesteśmy wykorzystywani lub zadręczamy obiekt swoich westchnień nadmiarem oczekiwań.
Jeśli zatem każdy z nas inaczej rozumie kluczowe wartości konieczne dla zaistnienia tzw. „prawdziwej miłości”, to czy jesteśmy w stanie ustalić wspólne, jednakowo rozumiane pojęcie miłości jakiejkolwiek? Liczę, że będziecie w stanie racjonalnie odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Małpy też kochają
Spojrzenie na problem z obiektywnego punktu widzenia może pomóc w rozwikłaniu kilku kluczowych kwestii.
Po pierwsze świadomość, że na świat patrzymy subiektywnie przez pryzmat własnych doświadczeń powinna wyposażyć nas w zdolność patrzenia na relacje międzyludzkie pod szerszym kątem. Wiedząc, że nasze oczekiwania lub zachowania nie muszą być rozumiane przez innych w taki sposób, w jaki byśmy sobie tego życzyli, możemy gasić potencjalne ogniska zapalne w związku zanim wybuchnie pożar. I nie tylko w związku.
Po drugie łatwiej jest bronić się przed związkiem skazanym na porażkę, gdy wyciągamy wnioski z wcześniejszych doświadczeń. Czy tego chcemy czy nie, nasze „zakochania” z reguły wynikają z konkretnego schematu i nie mamy na to większego wpływu. Nie da się zakochać na żądanie. O tym, czy nasz organizm lub podświadomość uznają drugą osobę za kompatybilną decyduje m.in. szereg genetycznych „spustów”, które nauka dopiero mozolnie odkrywa. Pod względem doboru partnerskiego nie różnimy się zbytnio od szympansów czy chomików. To, co nas odróżnia od reszty przedstawicieli świata zwierząt, to zdolność myślenia o emocjach i instynktach. Zdolność ta nie sprawia jednak, że nasze nieracjonalne wybory są mniej zwierzęce niż u szympansów czy chomików. I nie ma w tym niczego uwłaczającego.
Próba stworzenia spójnej koncepcji „prawdziwej miłości” jest tragiczną próbą pogodzenia naszych zwierzęcych potrzeb z potrzebami utożsamianymi tylko z ludźmi. Nauka nie wie, czym jest miłość, a wielu uczonych uważa, że pojęcie to jest tylko tworem kulturowym. Są teorie, które na gruncie biochemicznym czy ewolucyjnym próbują wyjaśnić mechanizmy odpowiedzialne za dobór partnerski, zakochanie, pożądanie i przywiązanie, jednak ogólna teoria miłości pozostaje wciąż nieuchwytna.
Po trzecie obiektywne spojrzenie na relacje damsko-męskie powinno – w moim przekonaniu – prowadzić do ważnego wniosku: jeśli „prawdziwa miłość” nie istnieje, a żadne uczucie nie jest odporne na subiektywność postrzegania świata, to wszystko na co mamy wpływ, to próba zrozumienia swoich emocji, ich genezy oraz wynikająca ze zrozumienia akceptacja siebie. Najbardziej z powodu miłosnych rozczarowań cierpią ludzie nieakceptujący siebie, ponieważ boją się samotności, a zawody emocjonalne traktują personalnie. Akceptacja siebie może nie spowoduje, że będziemy jakoś wyjątkowo szczęśliwi (aczkolwiek nie twierdzę, że jest to nieosiągalne), ale z pewnością pomaga podejmować dojrzalsze decyzje i może prowadzić do osiągnięcia wewnętrznej harmonii. Taki ZEN w pigułce.
Nasz problem polega na tym, że za bardzo skupiamy się na pojęciach. Czytamy poradniki „7 porad jak być szczęśliwym” lub „10 skutecznych sposobów na pielęgnowanie miłości”, ale zapominamy lub w ogóle nie zdajemy sobie sprawy, że szczęście nie jest celem tylko rezultatem, a miłości – tej prawdziwej, efemerycznej, którą mało kto widział w praktyce – się nie pielęgnuje za pomocą reguł, zasad, dobrych praktyk, tylko przeżywa i albo się dzięki niej rozkwita albo usycha.
(Ostatnia aktualizacja tekstu: 06.12.2016)
To już kolejny artykuł, który czytam na tym blogu. O rety, o rety! Jakże się cieszę, że są tacy ludzie jak pan. Brakuje podobnych miejsc w sieci. Będę tu częściej zaglądać.
Niezmiernie mi miło i oczywiście zapraszam 🙂
Pierwszy raz czytam tak inteligentny, rozbudowany tekst o miłości. Podoba mi się. Pozwala zrozumieć trochę więcej..
Dziękuję i polecam się na przyszłość 🙂
Doświadczyłam, lecz nieodwzajemnionej
Czytanie Pana pozwala mi zmienić perspektywę, a to cenne. Jak pan to robi, zachodzę w głowę, bo taki młody człowiek, a tyle madrości