Przychodzi niespodzianie. Wkrada się w życie chyłkiem przez niedostrzegalne gołym okiem przebarwienia w kolorycie codzienności. Początkowo zmiany są tak subtelne, że nie przykładasz do nich większej wagi, a winą za spadek ostrości postrzegania obarczasz przemęczenie, niewyspanie, natarczywość ludzi.
Zmęczenie z czasem się pogłębia, jednak z uwagi na liczne zajęcia, wypoczynek odkładasz na zbliżający się weekend. W piątek kładziesz się wyjątkowo wcześnie odrzucając zawczasu wszystkie propozycje wieczornych wojaży ze znajomymi. Długi sen nie przynosi jednak spodziewanej zmiany. Zamiast rześkości umysłu, czujesz potworne odrętwienie, a co gorsza – niewyspanie porównywalne do rezultatu wielodobowej absencji snu.
Łapiesz bez przekonania kęs byle czego, gardło przepłukujesz małą czarną. Twoja dotąd ulubiona opcja porannej strawy przywodzi na myśl smak gumy zmieszanej z asfaltem. Jesz z przymusu, ale nie za wiele, bo żołądek sprawia wrażenie związanego na supeł.
Dziwna przypadłość odebrała Ci również zdolność do czerpania radości ze zwyczajnych i mniej zwyczajnych, ale ulubionych czynności. Internet nie ma nic ciekawego do zaoferowania, a muzyka przy której zwykle rosło Ci serce, brzmi, jakby co najmniej odarto ją z warstwy melodycznej zostawiając kakofoniczny turkot przypominający przenikające się wzajemnie dźwięki tysiąca metronomów.
Koniec końców wracasz do łóżka. Tlący się w podbrzuszu niepokój nie daje Ci jednak zasnąć. Spoglądasz tępo przed siebie próbując przekroczyć horyzont zmysłów w nadziei na przedarcie się przez gęstą zawiesinę przygnębienia. Bez skutku. Sufit wydaje się grubszy niż ubiegłego wieczoru. Ciężki, przytłaczający, nieprzenikalny.
Przychodzi poniedziałek. Idziesz do pracy, spotykasz ludzi. Jest ok. Nastrój dopisuje, więc robisz plany na kolejny weekend. Wszystko pozornie wraca do normy.
Aż do czasu, gdy zupełnie bez powodu i zapowiedzi, nieznośna ciężkość bytu powraca.
I nie ustępuje.
Snujesz się bez celu od dnia do dnia usiłując wydobyć z siebie motywację do wykonania najbardziej podstawowych czynności. Czas dłuży się bezlitośnie. Każdy dzień przybiera postać nieszczęsnej epopei, której pozlepiane strony nie chcą się przewracać ku zakończeniu. Spoglądasz na zegarek. Wskazówki przesuwają się do tyłu.
Bogowie czasu muszą mieć niezły ubaw.
Bez wzajemności.
Poczucie kurczenia się przestrzeni wokół Ciebie robi się uciążliwe. Stoisz na środku pokoju i czujesz, jak ściany zapadają się w Twoim kierunku, mimo że optycznie są coraz dalej. Czekasz, aż gęstniejące powietrze zmiażdży Cię wpływem rosnącego ciśnienia, jednak moment ten nie nadchodzi. Ściany zbliżają się i oddalają. Zbliżają i oddalają. Jakby usiłowały wyrzucić z pomieszczenia nadmiar gorąca.
Opuszczasz powieki. Dryfując bez celu w opuszczonej przez resztki światła kosmicznej próżni, rodzi się w Tobie przeczucie, że gdzieś za kurtyną niepewności chowa się tajemnicza persona żyjąca niejako równolegle do Ciebie. Persona ta obserwuje wszystkie Twoje żałosne ruchy i drwi z groteskowego spektaklu niemocy, którego jesteś autorem, wykonawcą i jednoosobową widownią zarazem.
Wieczorami zmierzch wlewa się przez zasłonięte szyby okienne niby zastygająca lawa.
Kładziesz się do łóżka, ale nie możesz zasnąć. Wiercisz się niespokojnie zmieniając wielokrotnie pozycje, ale żadna nie przynosi odprężenia. Sen przychodzi dopiero po wielu godzinach męki.
Budzisz się w środku dnia. Właściwie już od jakiegoś czasu starasz się wychodzić z łóżka nie wcześniej niż w południe, aby mieć mniej dnia do przetrwania. Musicie wiedzieć, że szczególnie uciążliwe w tym wszystkim są poranki i wieczory. Poranki, bo przypominają o dystansie do przebycia. Wieczory, bo potęgują samotność i bezcelowość istnienia do absurdalnych rozmiarów przesłaniających wszystkie znane ludzkości odcienie radości.
Otuchy nie przynoszą także kontakty międzyludzkie, które od dawna sprawiają niepotrzebną udrękę. Przed każdym wyjściem z domu upychasz emocje w najmniej dostępnych zakamarkach psychiki i nakładasz maskę skrzętnie skrywającą bruzdy zmęczenia. Nieznajomi myślą, że jesteś powściągliwy i opanowany. Znajomi niczego nie podejrzewają, bo po wielu miesiącach ukrywania katorgi nauczyłeś się żartować i udawać radość. Jesteś duszą towarzystwa.
Każdy powrót do domu powoduje, że emocjonalna antymateria skumulowana wewnątrz rozrywa ściany więzienia i z metalicznym krzykiem rezonującym w Twojej głowie przejmuje całkowitą kontrolę nad ciałem. Natychmiastowa utrata sił uniemożliwia podjęcie jakiegokolwiek produktywnego działania. Ostatnim heroicznym wysiłkiem zdejmujesz buty i bezwolnie opadasz na łóżko.
W najcięższych przypadkach depresji każda świadoma milisekunda trwania podszyta jest empirycznym przekonaniem, że zmiana na lepsze nie nadejdzie. Ani dziś, ani jutro, ani nawet za rok. Cały sens Twojego istnienia zamyka się zatem między różnymi formami cierpienia o zmiennym natężeniu. Jedyna prawdziwa chwila wytchnienia pojawia się z rana między pobudką świadomości, a powrotem wspomnień. W tej jednej jedynej sekundzie niekończącej się doby, gdy uświadamiasz sobie, że istniejesz, ale jeszcze nie pamiętasz, że wolałbyś nie istnieć.
W końcu czas staje w miejscu. Przestajesz odróżniać godziny od dni, a dni od miesięcy. Schematyczność trwania, jednakowość barw, dźwięków i ziejąca z podbrzusza niemożność nakapują do poziomu przekraczającego możliwości Twojego bufora emocjonalnego. Zdjęty paniką wijesz się w ciasnym kółku niemocy i wyczerpujesz we własnych niedomaganiach upatrując jedynej drogi do wyzwolenia w samounicestwieniu.
W zależności od dalszego przebiegu wypadków:
a) dziennikarze z aktorską melodramaturgią poinformują, że niezdiagnozowana depresja każdego roku odbiera życie milionom ludzi,
b) znajomi powiedzą, że przesadzasz i masz się wziąć w garść.
Add comment